Jak wspomniałem w poprzednim poście, w Kotorze stanąłem przed decyzją: ruszać dalej czy wracać do domu. Praca zdalna i podróżowanie całkiem dobrze się uzupełniają, ale po pewnym czasie stają się męczące. Mimo to uznałem, że nie warto przerywać wyprawy ani wracać przedwcześnie. Postanowiłem więc kontynuować podróż, a jej ostatecznym celem miał stać się Konstantynopol.
Zanim jednak dotarłbym na miejsce, musiałem zaplanować przystanki po drodze. Na szczycie listy pojawiła się Ochryda, o której moi znajomi mówili w samych pozytywnych słowach. Problem w tym, że nie da się tam dojechać na jednym odcinku, więc potrzebny był postój w Albanii. Początkowo nie planowałem odwiedzać Tirany – byłem tam dwa lata temu i chciałem zobaczyć coś nowego. Jednak miasto idealnie leży w połowie trasy, a alternatyw brakowało. Na szczęście przypomniałem sobie, że mieszka tam znajoma, to przy okazji byśmy się tam spotkali.
Z gotowym planem w głowie nadszedł czas, by wyruszyć w dalszą podróż. Kotor żegnał mnie drogami szutrowymi i fragmentami w budowie, które na szczęście szybko ustąpiły miejsca bardziej komfortowej nawierzchni. W trakcie jazdy zauważyłem, że skręcanie motocyklem wychodzi mi coraz lepiej – chyba kręte drogi Chorwacji zrobiły swoje i znacząco poprawiły moje umiejętności. Czarnogóra zaś ofiarowała mi ostatnie w tym roku widoki na Morze Adriatyckie. Może w Albanii uda się jeszcze zobaczyć je z oddali, ale na pewno już nie z tak bliska.
Tego dnia słońce było bardziej łaskawe – zamiast palić niemiłosiernie, ograniczyło się do przyjemnego ciepła. Trasa w pewnym momencie poprowadziła mnie przez malutkie wioski, gdzie droga przestała przypominać asfalt. To była miła odmiana i doskonała okazja, by poćwiczyć jazdę na bardziej wymagającym podłożu. Wąska droga wymuszała też ostrożność – mijanie się z nadjeżdżającymi pojazdami momentami nie należało do najłatwiejszych.
Jazda była przyjemna, choć niezbyt szybka, a czas nie jest przecież nieskończony. W końcu wróciłem na asfalt i skierowałem się ku granicy. Na przejściu znowu prawie pusto – tylko kilka samochodów. Podjechałem ostrożnie do okienka, podałem paszport. Celnik rzucił okiem na dokument, oddał go i zaczął coś mówić. Oczywiście niczego nie zrozumiałem. Widząc moją minę, machnął ręką, jakby chciał powiedzieć „jedź dalej”. Nie zastanawiając się zbyt długo, ruszyłem przed siebie. Po kilku kilometrach zauważyłem, że nie było żadnej drugiej budki czy dodatkowego punktu kontroli. Zaczęło mnie to zastanawiać – czy na pewno przekroczyłem granicę zgodnie z procedurami? Może powinienem był gdzieś zsiąść z motocykla i zanieść papiery do budynku? Cóż, problem na przyszłość – jeśli pojawią się trudności z wyjazdem.
W Albanii planowałem jechać porządnymi drogami prosto do Tirany, bo czas naglił. Los miał jednak inne plany. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, był pędzący samochód na sygnale. Chwilę później zobaczyłem pojazd jadący pod prąd po poboczu. Wkrótce na drodze ekspresowej utworzył się korek, a część kierowców zaczęła zawracać. Zapytałem innego motocyklisty, co się dzieje, ale on też nie wiedział nic poza tym, że przejazd jest całkowicie zablokowany. Nie było wyjścia – trzeba było zawrócić. W oddali widziałem unoszący się czarny dym. Zjazd poprowadził mnie na drogę szutrową. Razem z innymi kierowcami próbowałem znaleźć sposób, by wydostać się z tej chaotycznej i zakorkowanej sytuacji.
W związku z zaistniałą sytuacją tego dnia trafiłem na kolejną interesującą drogę. W pewnym momencie krowa wymusiła mi pierwszeństwo. Ale cóż, trzeba przyznać – to były jej tereny, a ja byłem tam tylko gościem. Na szczęście sytuacja nie trwała długo, bo wkrótce znów znalazłem się na asfalcie i spokojnie zmierzałem w kierunku Tirany. Wydawało mi się, że nic więcej mnie tego dnia nie zaskoczy, ale szybko przypomniałem sobie, jak potrafią jeździć albańscy kierowcy.
W godzinach szczytu w Tiranie każdy zdaje się jechać po swojemu. Niby obowiązują jakieś przepisy, ale raczej na zasadzie: „jeśli da się coś zrobić, to znaki są drugorzędne.” Efekt? Skrzyżowanie całkowicie zablokowane – samochody ustawiły się tak, że nikt nie mógł się ruszyć. Nawet ja, na motocyklu, nie miałem szans się przecisnąć. Patrząc na ten chaos, nie mam pojęcia, jak doprowadzili do takiej sytuacji ani jak później udało im się to rozwiązać. W końcu jednak ruch ruszył, a ja mogłem kontynuować drogę.
Dotarłem do hostelu, rozpakowałem się, wziąłem prysznic i ruszyłem na spotkanie. W jego trakcie dowiedziałem się, że granica Czarnogóry i Albanii rzeczywiście działa w dość „luźny” sposób – okazało się, że wszystko było w porządku i przekroczyłem ją legalnie. Dzięki tej informacji mogłem się wreszcie odprężyć i zacząć przygotowania do następnego etapu podróży.
Wyruszyłem do Ochrydy w Macedonii Północnej, jednakże niewiele mam do opowiedzenia o samej trasie. Droga była dość zwyczajna – ładna pogoda, przyjemne widoki, trochę robót drogowych, ale nic szczególnego. Cała podróż przebiegła leniwie i spokojnie. Jedynym urozmaiceniem był przyjazd na granicę, gdzie czekało całkiem sporo samochodów. Na szczęście jako posiadacz dwóch kółek, nie jestem zmuszony do stania w korku. A żeby nie było, że się wpycham, to nawet jeden człowiek ze służb wskazał mi i innemu motocykliście, gdzie mamy podjechać.
Ochryda zrobiła na mnie dobre wrażenie. Polubiłem to miasto, choć trzeba przyznać, że poza główną częścią nie wygląda już tak atrakcyjnie. Dzięki temu opuszczenie Ochrydy po kilku dniach nie sprawiło mi większego problemu. Przede mną był jeszcze w miarę szybki przejazd przez Grecję, a na końcu trasy czekał Konstantynopol – mój cel podróży.