Po raz kolejny zbieram swoje graty i ruszam w drogę. Tym razem dystans jest mniejszy, ale mój tyłek i tak daje o sobie znać po ostatniej, długiej podróży. Trzeba jednak ruszać, póki słońce wciąż świeci na niebie. Trasa zapowiadała się spokojnie, prowadząc przez łąki i pola, bez większych zakrętów czy utrudnień. Do granicy jechało się naprawdę dobrze, choć czasami irytowali mnie kierowcy, którzy nie potrafili zachować płynności jazdy.
Granica zaskoczyła mnie pustką. W jednej budce siedziała tylko jedna osoba, zajmująca się kontrolą samochodu po drugiej stronie drogi. Musiałem więc cierpliwie poczekać, aż będzie mogła poświęcić chwilę uwagi moim dokumentom. Krótkie pytanie o cel mojej podróży i po raz pierwszy ktoś poprosił mnie o pokazanie nie tylko międzynarodowego prawa jazdy, ale i tego krajowego. Niby powinien być to standard, bo międzynarodowe prawo jazdy to jedynie dodatek do zwykłego plastikowego dokumentu, ale jak dotąd nikt się o to nie upomniał. I tak się zastanawiam, po co właściwie ten dodatkowy papier. Przecież każdy wie, z jakiego kraju pochodzi moje prawo jazdy, a to wystarczy, by stwierdzić, że należy ono do państwa przynależnego do konwencji genewskiej lub wiedeńskiej. Widocznie dodatkowa biurokracja to coś, z czym trzeba się pogodzić wszędzie.
Niemniej, zostałem przepuszczony i ruszyłem w kierunku rumuńskiej granicy. Kilka aut czekało, a strażnik podchodził do każdego pojazdu przy szlabanie, zabierał dokumenty, szedł z nimi do budynku, tam wszystko sprawdzał, a potem wracał, by je oddać. Mogłem więc ruszyć dalej, przez wioski i miasteczka. Po drodze, jakby na złość, mały pies z życzeniem śmierci postanowił mnie gonić i prawie wskoczył pod moje koła. Na szczęście udało mu się tego nie zrobić, ale niewiele brakowało.
Drogi były prawie puste aż do samej Timisoary, gdzie rumuńscy kierowcy uraczyli mnie swoim stylem jazdy. Z całą pewnością byli to najgorsi kierowcy, na jakich trafiłem w tej podróży. W Tiranie zdarzały się problemy, ale tylko w godzinach szczytu, a w Rumunii mam wrażenie, że ignorowanie jakichkolwiek zasad ruchu drogowego to norma. Nie zdziwiłbym się, gdyby tamtejsza policja wystawiała mandaty za jazdę zgodnie z przepisami. Dotarłem jednak do swojego hostelu, jak zwykle rozpakowałem się, wziąłem prysznic i wyszedłem na miasto.
Następnego dnia w mojej głowie spontanicznie pojawiła się myśl, by skrócić pobyt w Timiszoarze i, zgodnie z radą jednej osoby, odwiedzić jeszcze Oradeę. Postanowiłem się posłuchać i ruszyć w drogę po kolejnym dniu pracy. Dystans między tymi dwoma miastami nie jest duży, to mniej niż trzy godziny jazdy.
Po drodze głównie mijałem pola, ale udało mi się również przejeżdżać przez mniejsze miasteczka, które były całkiem ładne i miłe dla oka. To chyba pozostałości po monarchii austro-węgierskiej. Miałem także okazję wyprzedzać traktory i inne pojazdy rolne – najwidoczniej sezon jeszcze się nie skończył, a praca w polu wciąż trwała. Oradea przywitała mnie zachodem słońca, i cieszę się, że zdecydowałem się odwiedzić to miasto. Podobało mi się bardziej niż wcześniejsza Timisoara. Jednak i tutaj postanowiłem nie zabawić zbyt długo. Czekały mnie jeszcze dwie dosyć długie drogi do pokonania.
Tak więc, po dwóch dniach odpoczynku znów ruszyłem w drogę, która miała mnie prowadzić przez Węgry aż na Słowację, do Koszyc. Nie spiesząc się z rana, powoli spakowałem wszystko, załadowałem kufry, skończyłem ostatnie rozmowy i wyruszyłem w przedostatnią trasę. Pogoda nie była zła, ale jesień już powoli zaczynała dawać o sobie znać, szczególnie jeśli chodzi o temperaturę.
Nawigacja postanowiła poprowadzić mnie mniej uczęszczanymi drogami. Jazda przez małe wioski miała swoje uroki i sprawiała więcej frajdy, zwłaszcza gdy krajobraz wokół nie był tak monotonny jak ostatnio. Niestety, w pewnym momencie zaczęło padać, więc musiałem zrobić krótką przerwę w polu, by założyć kurtkę przeciwdeszczową i ruszyć dalej. Na szczęście deszcz nie był zbyt intensywny, ale wystarczająco dokuczliwy, by trochę zirytować.
Na granicy czekał na mnie mały przystanek i kontrola, co trochę mnie zdziwiło, bo oba państwa są w strefie Schengen, ale najwyraźniej uznano, że kontrola musi być. Ponieważ nie spieszyło im się za bardzo, stałem w deszczu, powoli moknąc. Gdy samochód przede mną ruszył, w końcu mogłem wjechać pod daszek. Przy mnie jednak nie potrzebowali wiele czasu, więc szybko mogłem ruszyć dalej.
Z czasem deszcz zaczął intensywnie padać, a woda spadała z nieba w znacznej ilości. Oczywiście, miało to wpływ na mój nastrój i tempo jazdy. Chciałbym powiedzieć, że nie trwało to długo, ale były to jedynie chwilowe przerwy, gdy chmury się przesuwały, dając mi na moment słońce, tylko po to, by znów lunąć. W takiej pogodzie, wśród łąk i lasów, jechałem naprzód, raz po lepszych, raz po gorszych drogach.
Dojazd do Koszyc był niemałym wybawieniem, bo miałem już dosyć tej zmiennej pogody. Gdy wyszedłem na zwiedzanie miasta, również nie miałem spokoju – musiałem pogodzić się z tym, że cały dzień będzie w takich warunkach. Spać poszedłem z nadzieją, że następnego dnia, kiedy będę wracał do domu, pogoda będzie trochę lepsza.
I tak też było. Wstałem wcześnie rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, i postanowiłem się ewakuować. O 7 rano już siedziałem na motocyklu, ruszając w drogę powrotną do domu. Droga z Koszyc do Wrocławia, nawet autostradami, zajmuje sporo czasu, a ja przecież nie planowałem jechać nimi przez cały czas. Niestety, od rana panował straszny ziąb, więc szybko zrobiłem przerwę, by założyć dodatkową bluzę i nie marznąć podczas jazdy.
Droga do granicy prowadziła mnie niezbyt idealnymi trasami przez mniejsze miejscowości. Z czasem, gdy zbliżałem się do granicy, jechałem pośród drzew, co było bardzo miłym akcentem na powrót do ojczyzny. Inny aspekt jednak niezbyt mi się spodobał. Miałem wrażenie, że jak tylko przekroczyłem granicę, na której nie było żadnej kontroli, budki ani niczego innego, temperatura spadła o kolejne dwa stopnie. Zupełnie jakby w Polsce musiało być zimniej niż u naszych sąsiadów.
Kończące się paliwo zmusiło mnie do zatrzymania się na pobliskiej stacji, gdzie mogłem na chwilę odetchnąć. Kawa na rozgrzewkę i lekkie rozruszanie sprawiły, że poczułem się lepiej. Mimo że przede mną wciąż było kilka godzin jazdy, już czułem, że wracam do formy. Wreszcie jestem z powrotem u siebie, teraz wszystko powinno pójść już gładziej.
Wsiadłem ponownie na swój motocykl i ruszyłem w drogę. Nawigacja znów pokazała mi, że mogę wracać do domu nie tylko autostradami, ale także bardziej urozmaiconymi trasami, z których postanowiłem skorzystać. Nasz kraj także potrafi dostarczyć miłych widoków i przyjemnej atmosfery, a jazda była bardzo przyjemna i zdecydowanie niemonotonna. Przynajmniej dopóki znów nie wjechałem na autostradę. Na takich drogach przy odpowiedniej prędkości spalanie znacząco rośnie, więc przy kolejnym postoju postanowiłem zatankować. Oczywiście zapomniałem o tych zbrodniczych cenach. Z jakiego powodu cena paliwa na stacjach przy autostradzie jest o złotówkę wyższa niż wszędzie indziej?
Można oczywiście marudzić, ale tankować trzeba. Po rozprostowaniu nóg zauważyłem, że zostało mi już niewiele do domu, a droga miała być prosta. Oczywiście nie obyło się bez niespodzianek. W pewnym momencie czas na nawigacji zaczął się znacznie wydłużać, a ja automatycznie zacząłem obwiniać Jagodno. Jednak tym razem to nie jego wina – najwidoczniej na trasie doszło do wypadku, a pojazdy zaczęły tworzyć korytarz życia. Niemniej nie zatrzymywaliśmy się, jedynie ograniczyliśmy prędkość, co sugerowało, że akcja już się kończyła, i tak najwyraźniej było, bo nie widziałem wielu pozostałości po tym, co się wydarzyło.
Jak się okazało, tego dnia Jagodno o dziwo było spokojne i nawet dało się przez nie przejechać. Ja natomiast powoli kończyłem swoją jazdę i podjechałem pod blok. Zmęczony, ale szczęśliwy, zaparkowałem, zdjąłem kufry i wróciłem do mieszkania. Nareszcie w domu. Nie zrozumcie mnie źle, uwielbiam wyjeżdżać, ale zawsze jest coś wspaniałego w powrotach. Mogę przyczepić kolejne magnesy na lodówkę, dodać kieliszki do swojej kolekcji, a także rzucić się na swoje łóżko i wreszcie odpocząć.
Tak oto zakończyłem tę podróż, która trwała 52 dni i 5000 km. Całkiem nieźle jak na pierwszy, dalszy wyjazd na motocyklu. Nie wspominając o tym, że wróciłem cały i w jednym kawałku. Teraz trzeba odpocząć, umyć się, a następnie przygotować na następną podróż.