Austria Europa Słowenia

Na szlaku z Austrii do Słowenii

Zakończyłem zwiedzanie Wiednia, by wyruszyć w dalszą podróż – tym razem kierunek Graz, stolica Styrii. Początek drogi napawał optymizmem: idealna pogoda, wygodne austriackie drogi i widoki, które cieszyły oczy. Sielanka jednak nie trwała długo. Z czasem nawierzchnia zaczęła zdradzać oznaki zmęczenia: dziury i łaty stały się moimi stałymi towarzyszami, a chmury na niebie raz po raz przypominały o swoim istnieniu kilkoma kroplami deszczu.

Trasa była kolejnym sprawdzianem mojej cierpliwości i umiejętności w radzeniu sobie z zakrętami – tym razem pośród górskiego krajobrazu. Austriaccy kierowcy znów dawali mi subtelnie znać, co myślą o moim tempie, ale ja nie przejmowałem się zbytnio. Jazda to dla mnie przede wszystkim przyjemność, nie wyścig. W międzyczasie pogoda wprowadzała elementy dramatu: raz mnie oślepiała, raz straszyła deszczem.

Do Graz dotarłem z ulgą, ale też z przyjemnym zaskoczeniem. Miasto przywitało mnie o wiele bardziej przejezdnymi drogami i przyjazną atmosferą, w przeciwieństwie do zatłoczonego i rozkopanego Wiednia. Kilka dni spędzonych w Graz minęło, jak z bicza strzelił – malownicza architektura, zieleń parków i smaczne jedzenie sprawiły, że nie chciałem wyjeżdżać. Choć Graz nie imponuje tak jak Wiedeń, ma swój niepowtarzalny urok.

Opuszczając Graz, towarzyszyło mi uczucie mieszane: z jednej strony żal, że nie mogę zostać dłużej, z drugiej – ekscytacja kolejnym etapem podróży. Jakże wtedy nie zdawałem sobie sprawy, co mnie czeka – może lepiej bym się psychicznie przygotował. Ruszyłem wcześnie rano, planując krótki przystanek w malowniczym Bledzie, zanim dotrę do Lublany.

Pierwsze kilometry były niemal sielankowe. Słońce łagodnie oświetlało drogę, nawierzchnia była gładka, a krajobrazy zapierały dech w piersiach. Trasa wiodła raz przez zacienione lasy, raz przez spokojne doliny, a na horyzoncie majaczyły niewielkie miasteczka. Jazda wydawała się wręcz zbyt przyjemna – nic nie zapowiadało nadchodzącego wyzwania.

Wszystko z czasem się zmieniło. Droga stała się pełna ciasnych zakrętów i ostrych nawrotek, a do tego prowadziła stromo w dół. Same zakręty nie byłyby może takie złe, gdyby nie fakt, że ich górski charakter wymagał ciągłej koncentracji. Nie było jednak miejsca na panikę – spokojna jazda i ignorowanie narastającego sznura aut za mną stały się moją jedyną strategią.

Chciałoby się powiedzieć, że przynajmniej pogoda była dobra, ale w rzeczywistości upał dawał się mocno we znaki. Skwar tego dnia był wyjątkowo uciążliwy, a wyzwanie, jakie stanowiły zakręty, jeszcze bardziej podnosiło temperaturę. Po drodze mijałem wielu motocyklistów, których umiejętności w pokonywaniu zakrętów robiły na mnie duże wrażenie. Widać było, że są zaprawieni w bojach i mają za sobą setki godzin jazdy. Brak bagażu w postaci kufrów na pewno również dawał im większą swobodę.

W końcu zjechałem z gór i znalazłem się na bardziej płaskim terenie, otoczonym polami i łąkami. Drogi stały się znacznie bardziej urozmaicone – od idealnie równych odcinków, po te bardziej wymagające, pełne łat i wybojów. Przemieszczając się przez malownicze, małe miasteczka, stopniowo zbliżałem się do granicy. Wraz z tym droga ponownie zaczęła się kręcić, wiodąc to w górę, to w dół. W ostatnim etapie przed granicą wzniesienia stały się bardziej strome, a podjazdy wymagały większego skupienia i precyzji.

W końcu dotarłem do granicy, którą minąłem niemal bezwiednie, zaraz potem wjeżdżając w długi tunel. Po jego przekroczeniu moim oczom ukazał się niekończący się sznur samochodów zmierzających w stronę Austrii. Nie mam pojęcia, co było tego powodem, ale cieszyłem się, że nie muszę przebijać się przez ten korek jak inni motocykliści. Krajobraz wokół wciąż był górski i niezwykle malowniczy, choć powoli zaczynał się zmieniać. Nawierzchnia po słoweńskiej stronie pozostawiała jednak wiele do życzenia – zdecydowanie gorsza niż w Austrii. Dla mnie to nawet lepiej, trochę niewygód to dobra szkoła jazdy.

Niepokój wzbudzał we mnie czas dojazdu pokazywany przez nawigację – wciąż się wydłużał i świecił alarmującym czerwonym kolorem. Im bardziej zbliżałem się do celu, tym bardziej oczywiste stawało się źródło problemu: ogromny korek na wąskiej, jednopasmowej drodze. Czy to skutek remontów, wypadku, czy po prostu weekendowego tłoku? A może tutaj zawsze tak jest – w końcu to miejsce codziennie przyciąga tłumy swoją malowniczością. Musiałem kilka razy sprawdzić swoje umiejętności omijania unieruchomionych pojazdów. Nie miałem zamiaru gotować się w swoim stroju razem z tymi wszystkimi ludźmi, oni mają chociaż klimatyzację. Inni motocykliści także starali się przebić do przodu, ale niektórzy podejmowali ryzykowne manewry, wjeżdżając na pas z nadjeżdżającymi pojazdami. Podziwiałem ich pewność siebie – widocznie doświadczenie pozwalało im lepiej oceniać ryzyko. Ja wolałem podejść do tego spokojniej, szczególnie na takich wąskich i wymagających drogach.

Kiedy wreszcie dotarłem do parkingu dla motocyklistów, z ulgą zostawiłem swoje graty przy motocyklu i ruszyłem na spacer. Szybko zrozumiałem, co przyciąga tutaj tylu ludzi. Jezioro naprawdę robi wrażenie – czysta tafla wody zachęca do różnorodnych sportów wodnych, a jego otoczenie doskonale nadaje się do odpoczynku. Miłośnicy historii mogą wspiąć się na wzgórze i zwiedzić miejscowy zamek, skąd roztaczają się wspaniałe widoki na okolicę. Po chwili relaksu i krótkiej eksploracji nadszedł czas, by ruszyć w dalszą drogę – kierunek Lublana.

Choć odcinek między Bledem a stolicą Słowenii był stosunkowo krótki, bo trwał niecałe półtorej godziny, to i tak dotychczasowa trasa zajęła mi znacznie więcej czasu, niż planowałem. Pierwszym wyzwaniem było, wydostanie się z Bledu, ale ku mojemu zaskoczeniu poszło to całkiem sprawnie. Gdy tylko opuściłem miasto, droga zrobiła się pusta, co pozwoliło na spokojną jazdę. Z każdą minutą jednak na horyzoncie zaczęły pojawiać się ciemne chmury, które wyglądały groźnie – jakby szykowały się do porządnej ulewy. Na szczęście skończyło się tylko na kilku delikatnych kroplach, które nie wymusiły nawet postoju na ubranie przeciwdeszczowe.

Ostatnie kilometry do Lublany spędziłem w lekkim deszczu, zmagając się z nierówną nawierzchnią, która w stolicy okazała się jeszcze gorsza. Dzień zakończyłem spokojnie – wieczorny spacer po mieście, szybkie zwiedzanie kilku zaułków i spróbowanie lokalnych specjałów. Zmęczony całodniową jazdą, szybko wróciłem do hostelu i postanowiłem wcześniej położyć się spać, by mieć siłę na kolejny etap podróży, który miał mnie zabrać w zupełnie nowe rejony.