Powrotu nadszedł czas – trzeba było pożegnać się z Turcją i zakończyć tę niezwykłą wyprawę. Droga wciąż była długa, ale postanowiłem nieco przyspieszyć, łamiąc swoje początkowe założenia o spokojnym, etapowym powrocie. Dlaczego? Jesień już się rozgościła, a to niezbyt miła pora roku dla motocyklistów, zwłaszcza początkowych i nieprzygotowanych. Nie chodziło tylko o częstsze opady deszczu, ale przede wszystkim o chłód. Do tego w głowie zaczęły się już rodzić plany na kolejną podróż, co oznaczało, że czas stał się cennym zasobem.
Najpierw jednak trzeba było dotrzeć do domu. Pożegnałem się ze znajomymi, spakowałem wszystkie rzeczy i wsiadłem na motocykl, kierując się do Bułgarii – pierwszego przystanku na trasie powrotnej. Pogoda była przeciętna, ale przynajmniej nie zapowiadało się na większe niespodzianki. Jakże się myliłem! W pewnym momencie z nieba runęła ściana deszczu, dosłownie mnie zalewając. Nie miałem nawet szansy znaleźć miejsca, gdzie mógłbym założyć przeciwdeszczowy strój – wszystko działo się zbyt szybko.
Jakby tego było mało, na trasie doszło do wypadku, który skutecznie zablokował ruch na długi czas. Mokry, zziębnięty i znużony, mogłem tylko czekać, obserwując, jak każda minuta opóźnienia oddala mnie od ciepłego, suchego miejsca na odpoczynek.
Na szczęście w końcu udało mi się zjechać na stację benzynową. Tam, pod zadaszeniem, przebrałem się w przeciwdeszczowy strój i zatankowałem do pełna. Deszcz wciąż lało jak z cebra, ale tym razem byłem przygotowany na walkę z żywiołem. Znowu ruszyłem w drogę, choć jazda w takich warunkach zdecydowanie nie należała do przyjemności. Każdy kolejny kilometr był małym zwycięstwem, a nadzieja, że ulewa w końcu ustąpi, trzymała mnie w ryzach. I faktycznie – udało mi się nie tylko opuścić Konstantynopol, ale także pożegnać z deszczem. Przede mną była teraz długa, monotonna trasa, pozornie pozbawiona niespodzianek.
Myśląc, że najgorsze mam już za sobą, po raz kolejny musiałem skonfrontować się z rzeczywistością. Kiedy opuściłem bardziej osłonięte tereny, nadeszły wiatry. I to nie byle jakie. Były to prawdziwe wichury – silne, porywiste podmuchy, z jakimi nigdy wcześniej się nie mierzyłem. Motocykl, choć solidny i ciężki nie dawał rady utrzymać się prosto. Czułem, jak siła wiatru przesuwa mnie po jezdni, zmuszając do nieustannej korekty toru jazdy. Głowę mi dosłownie obracało.
Nie miałem pojęcia, jak najlepiej radzić sobie w takich warunkach. Utrzymanie się na środku pasa wymagało ode mnie ciągłego balansowania i delikatnych skrętów, co było wyczerpujące zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Każdy podmuch wiatru wydawał się kolejnym testem mojej wytrzymałości. Nigdy nie widziałem jak radzić sobie w takich warunkach, więc byłem zdany tylko na siebie i swoje własne metody.
Parłem niestrudzenie do przodu, walcząc z siłami natury. Przystanek na stacji benzynowej pozwolił mi złapać oddech, a nowo zdobyte siły dodały mi determinacji. Deszcz, który czasem znów się odzywał oraz wiatr wciąż nie dawały za wygraną, ale miałem nadzieję, że ten pogodowy koszmar wkrótce się skończy – trwało to już zdecydowanie zbyt długo. Ostatecznie dotarłem prawie do granicy, gdzie pogoda zaczęła powoli się uspokajać. Wyjazd z Turcji okazał się o wiele sprawniejszy niż wjazd do tego kraju. Teraz przyszła kolej na przekroczenie granicy z Bułgarią.
Tam jednak napotkałem kolejny problem – ogromne korki. Na szczęście jazda motocyklem daje pewną przewagę w takich sytuacjach. Udało mi się przecisnąć między samochodami do bramek granicznych, choć momentami kierowcy nie zostawiali wystarczająco dużo miejsca, co wymagało ode mnie lekkiej zręczności. Kiedy w końcu dotarłem do przejścia, zsiadłem z motocykla, podałem dokumenty i po krótkiej kontroli mogłem wjechać do Bułgarii.
Droga do Płowdiwu przebiegała szybko i bez większych przeszkód, ale także lekko nudnawo. Autostrady w tym kraju są darmowe dla motocyklistów, co było miłym zaskoczeniem, ale niestety trasa okazała się wyjątkowo monotonna. Długie, proste odcinki, brak ciekawych widoków – ot, typowa jazda po autostradzie.
Kiedy dotarłem do Płowdiwu, powitały mnie drogi z kostki brukowej, które zdecydowanie nie są ulubionym podłożem do jazdy. Po chwili znalazłem ostatnią drogę do mojego hostelu, ale na drodze do niego stanął szlaban. Nie miałem żadnej karty, której używali inni ludzie, więc przez moment zastanawiałem się, co zrobić. Podszedłem do pobliskiej budki ochrony i zapytałem o radę. „Motocyklem? Możesz się przecisnąć między szlabanami,” odpowiedzieli z uśmiechem. I tak też zrobiłem – przesmyknąłem się i wreszcie dotarłem do celu.
Rozmawiając z jedną z osób w hostelu, wspomniałem o swojej przygodzie ze szlabanem. Usłyszałem w odpowiedzi: „To przecież Bułgaria – tutaj nikt za bardzo nie przejmuje się przepisami. Ochroniarze pewnie byli bardziej zdziwieni, że w ogóle pytałeś o pozwolenie.” Uśmiechnąłem się na tę uwagę – miała w sobie coś rozbrajająco szczerego. Płowdiw zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Miasto emanowało spokojem, który po gwarze i chaosie Konstantynopola był dla mnie prawdziwą ulgą. Żałowałem, że mogłem spędzić tu tylko jedną noc – czułem, że warto byłoby bliżej poznać jego urokliwe zakątki.
Następny dzień zapowiadał się jednak niezwykle wymagająco. Droga do Nowego Sadu wiodła przez niemal całą Serbię i była prawdziwym testem wytrzymałości – głównie moich pośladków. Wiedząc, że czeka mnie długi dzień w siodle, wyjechałem wcześnie rano. Chociaż poranek był chłodny, wyruszyłem ubrany jak zwykle, licząc na to, że szybko się rozgrzeję.
Jakże się myliłem! Wkrótce zimno zaczęło przenikać przez ubranie, a pęd powietrza na autostradzie tylko potęgował moje odczucie chłodu. W końcu, nie wytrzymując, zatrzymałem się przy stacji benzynowej. Założyłem dodatkową warstwę odzieży i zamknąłem wszystkie wywietrzniki w kurtce. Ta prosta zmiana od razu przyniosła ulgę, a dalsza jazda stała się dużo bardziej znośna.
No, może z jednym małym wyjątkiem – mój tempomat odmówił współpracy. Problem zaczął się zaraz po wyjeździe z Turcji, a może nawet jeszcze tam. Nie miałem pojęcia, co mogło być przyczyną tej usterki, ale jazda autostradą bez tego niezwykle przydatnego wynalazku okazała się frustrująca. Wiem, że wiele motocykli nie ma takiego bajeru i jakoś da się bez tego żyć, ale jeśli już raz się do niego przyzwyczaisz, trudno wrócić do starego stylu jazdy.
Widoki po drodze były całkiem ładne, ale zimno i niesprawny tempomat skutecznie odbierały mi radość z podróży. W końcu dotarłem do granicy, gdzie – na szczęście – wszystko przebiegło szybko i sprawnie. Po chwili wjechałem na serbską autostradę, która, w przeciwieństwie do bułgarskiej, niestety jest płatna. Postanowiłem jeszcze raz spróbować włączyć tempomat. Jak wielkie było moje zaskoczenie – i radość – kiedy okazało się, że działa! Zupełnie jakby w Bułgarii była jakaś dziwna geoblokada, która uniemożliwiała jego używanie. Nieważne dlaczego – ważne, że znów mogłem jechać w pełnym komforcie.
Pogoda również zaczęła się poprawiać. Zatrzymałem się, by zdjąć dodatkową warstwę ubrań i rozpiąć wywietrzniki w kurtce, co od razu podniosło komfort jazdy. Droga była spokojna, monotonna i właściwie bez większych przygód. No, może poza jednym szczegółem – coraz więcej robaków rozbijało się na mojej szybie. Jeden z nich, wyjątkowo uparty, pozostawił plamę, która wyglądała jak… motylek. Ktoś mógłby uznać to za sztukę, ktoś inny za coś ładnego, a jeszcze ktoś inny za obrzydlistwo. Ja? Byłem po prostu poirytowany wielką, rozmazaną plamą.
Mimo kilku postojów mój tyłek zaczynał się buntować. Ile można siedzieć na siodle, które – jak się zdaje – zostało zaprojektowane specjalnie po to, by było jak najmniej wygodne? Po kilku godzinach jazdy zacząłem nawet mówić do siebie na głos: „Spokojnie, jeszcze tylko pół godziny, dasz radę, nie marudź tak bardzo.” Powtarzałem to jak mantrę, licząc na to, że dotrwam do końca tej męczącej trasy.
Udało się! Dotarłem na miejsce, choć mój tyłek przypominał mi boleśnie o trudach podróży. Na szczęście poza tym byłem cały i zdrowy, a działający tempomat okazał się w tej końcówce nieoceniony. Tym razem postanowiłem dać sobie trochę wytchnienia – dwa dni postoju, by odpocząć i nacieszyć się okolicą. Nie musiałem już aż tak bardzo spieszyć się z powrotem. Pomyślałem, że warto skorzystać z okazji, by trochę pozwiedzać i złapać oddech przed ostatnim etapem drogi do domu.
Mimo wszystko świadomość, że do moich czterech kątów zostało już niewiele, była niezwykle pokrzepiająca. Każdy dzień przybliżał mnie do końca tej długiej, pełnej wrażeń wyprawy, ale też sprawiał, że coraz bardziej doceniałem to, co czeka na mnie w domu.