Nareszcie nadszedł długo wyczekiwany etap mojej podróży – dzień, w którym miałem dotrzeć do Chorwacji. Pogoda ponownie mnie rozpieszczała. Od samego rana słońce przyjemnie ogrzewało, choć ta przyjemność szybko ustępowała miejsca uczuciu, jakby ktoś włożył mnie do wolno gotującego się garnka – klasyk w pełnym motocyklowym rynsztunku. Ale cóż, na motocyklu nie ma co stać w miejscu. Trzeba było ruszać.
Drogi po tej stronie Lublany pozytywnie mnie zaskoczyły – wyraźnie lepsze niż od austriackiej strony. Ruch był umiarkowany, a trasa bardzo przyjemna, z przewagą łagodnych łuków, choć zdarzały się też bardziej wymagające zakręty. Większość drogi prowadziła przez gęste lasy, z rzadka przeplatane łąkami, na których leniwie pasły się krowy. Nic spektakularnego, ale całkiem urokliwie. Do samej granicy właściwie niewiele się działo. Jednak za nią – już w Chorwacji – podróż zaczęła nabierać rumieńców.
Drogi zaczęły coraz bardziej się wić, a krajobraz nabierał górzystego charakteru. Im bliżej Rijeki, tym widoki stawały się bardziej różnorodne i zapierające dech w piersiach. Kiedy drzewa przestawały zasłaniać panoramę, zyskiwałem niesamowity obraz – odległe, błękitne morze migotało w słońcu i zdawało się zapraszać, by wreszcie do niego dotrzeć. Przy okazji odkryłem ciekawostkę: w Chorwacji znaki drogowe dotyczące prędkości są raczej sugestią niż obowiązkiem, bo mało kto się nimi przejmuje.
W końcu dotarłem do hostelu, który okazał się świetnie usytuowany – wystarczyło kilka kroków, by znaleźć się nad morzem. Po całym dniu na trasie taki relaks był dokładnie tym, czego potrzebowałem. Szybka kąpiel w ciepłej wodzie wynagrodziła trudy jazdy i pozwoliła złapać oddech. W samej Rijece spędziłem kilka dni, korzystając z pierwszych chwil w Chorwacji na odpoczynek. Miasto samo w sobie nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia – wystarczy jeden dzień, by zobaczyć to, co warte uwagi. Ale na chwilę wytchnienia w takich okolicznościach i tak nie mogłem narzekać.
Kolejnym etapem mojej podróży były odcinki wzdłuż chorwackiego wybrzeża, na które czekałem z niecierpliwością. Wszyscy zachwalali te trasy, a zdjęcia w internecie obiecywały cuda – ale nic nie równa się temu, by zobaczyć wszystko na własne oczy i samemu doświadczyć tych widoków. Żadne opinie ani fotografie nie oddadzą tego, co można poczuć na miejscu. Więc bez zbędnego zwlekania: wskakuję w motocyklowy strój, odpalam maszynę i ruszam w drogę do Zadaru.
Nie będę ukrywał – do pięknej, słonecznej pogody zdążyłem się już przyzwyczaić i miałem nadzieję, że tak zostanie do końca podróży. Słońce znowu radośnie przygrzewało, a ja, pod wpływem tych promieni, sam czułem się pełen energii. Droga szybko udowodniła, że zapierające dech w piersiach widoki to tutaj norma. Zastanawiałem się tylko, czy taki standard mnie nie znuży, ale na szczęście krajobraz nie był jednolity. Ciągłe zmiany otoczenia – raz skały, raz zatoczki, a potem rozległe panoramy – sprawiały, że każda chwila jazdy była wyjątkowa.
Mógłbym powiedzieć, że była idealna, gdyby nie drobne „przeszkody”. W pewnych miejscach wiatr był tak silny, że czułem, jakby chciał mnie zdmuchnąć z drogi. Momentami miałem wrażenie, że nawet udało mu się mnie przesunąć. Nie było to szczególnie przyjemne, zwłaszcza na wąskich trasach z przepaściami tuż obok. Najgorzej było w zakrętach – gdy z naprzeciwka nadjeżdżał samochód, a porywy wiatru akurat postanowiły dać o sobie znać. W takich momentach naprawdę nie czułem się komfortowo. No i te zakręty… Było ich mnóstwo – od łagodnych łuków, które dawały chwilę wytchnienia, po ciasne serpentyny, które wymagały pełnego skupienia. To właśnie one sprawiły, że trasa stała się wymagająca, ale jednocześnie jeszcze bardziej satysfakcjonująca.
Czy już wspominałem, że w Chorwacji ludzie jeżdżą szybciej, niż przewiduje to kodeks drogowy? Nawet kiedy sam przekraczałem dozwoloną prędkość, wciąż byli w stanie błyskawicznie mnie dogonić. Ich niecierpliwość wręcz czuło się na plecach. Jazda dużym motocyklem to dodatkowe wyzwanie – nie tak łatwo kogoś wyprzedzić, a co dopiero samemu uniknąć wyprzedzania, zwłaszcza na drogach pełnych zakazów i wąskich pasów. Ale ponieważ jestem uprzejmym człowiekiem, kiedy tylko widziałem okazję, zjeżdżałem bardziej na prawo, dając sygnał, żeby niecierpliwi mogli mnie bezpiecznie minąć.
Najbardziej zapadł mi w pamięć pewien kierowca autobusu. Zadziwił mnie swoją determinacją i – co tu dużo mówić – umiejętnościami. Za każdym razem, gdy na prostych odcinkach zostawiałem go w tyle, w zakrętach znów pojawiał się w moim lusterku. Nie zwalniałem tam jakoś szczególnie, ale on zdawał się w ogóle nie używać hamulca. Jechał z taką samą prędkością bez względu na zakręty. Naprawdę go podziwiam.
Wracając do mojej trasy – to zdecydowanie był najpiękniejszy odcinek podróży. Każdemu polecam przejechać się tą trasą, bo wrażenia są naprawdę niezapomniane. Do Zadaru dotarłem zmęczony, ale znowu szczęśliwy i pełen satysfakcji. Postanowiłem zatrzymać się tu na kilka dni, żeby nacieszyć się Chorwacją, piękną okolicą i złapać chwilę oddechu przed dalszą drogą do Splitu.
Kolejny etap – do Splitu – był stosunkowo krótki, ale w niczym nie ustępował poprzedniemu. Trasa ponownie zachwyciła mnie widokami i różnorodnością, a chorwacka natura kolejny raz udowodniła, że jest warta zachwytów. Czuję, że będę się powtarzał, wspominając o tej trasie, dlatego napiszę tylko, że było przyjemnie, malowniczo i ciepło. No i muszę przyznać, że stan tutejszych dróg jest zaskakująco dobry – zdecydowanie na plus!
Podobnie było w przypadku mojego ostatniego chorwackiego celu – Dubrownika. Po opuszczeniu Splitu natrafiłem na odcinki z gorszymi drogami, a w pewnym momencie krajobraz wyglądał, jakby niedawno przeszedł przez niego pożar. To całkiem możliwe, bo po drodze widziałem powiadomienia o ryzyku takich zdarzeń. Trasa sama w sobie momentami sprawiała wrażenie, jakby jej kształt projektowało dziecko, rysując szlaczki w zeszycie. Ale szczerze? Na tym właśnie mi zależało – na wyzwaniach, które pozwalają mi ćwiczyć. Nadal jestem początkującym motocyklistą, a moje doświadczenie to zaledwie około 1,5 tysiąca kilometrów, z czego większość przejechałem na prostych, polskich drogach.
Do Dubrownika można dziś dotrzeć przez nowy most, bez potrzeby przekraczania granicy z Bośnią i Hercegowiną. Kiedy zbliżałem się do niego, droga była świetna, ale mimo to spotkałem policjanta na motocyklu, który pilnował, by kierowcy zwalniali. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale ktoś wspomniał, że niedawno doszło tam do kilku wypadków – widocznie ludzie za bardzo sobie pozwalali na tym odcinku.
Kiedy nadszedł moment, by zjechać z głównej drogi do mojego hostelu, musiałem się na chwilę zatrzymać. Przede mną był bardzo stromy zjazd, który przez chwilę mnie przeraził i sprawił, że zwątpiłem w swoje umiejętności. Zjechałem jednak ostrożnie, a ostatni odcinek prowadził wąską uliczką, gdzie trzeba było przepuszczać samochody jadące z przeciwka. Gdy wreszcie dotarłem, zaparkowałem w pobliżu i zacząłem szukać odpowiedniego budynku. Kiedy go znalazłem, właściciel pokazał mi miejsce, gdzie mogę wjechać motocyklem – i wtedy moje przerażenie wróciło. Tym razem czekał mnie jeszcze bardziej stromy podjazd, który bardziej martwił mnie przyszłym zjazdem niż samym wjechaniem. Na dodatek trzeba było skręcać, będąc cały czas na tym stromym odcinku, co wydawało się kolejnym wyzwaniem.
Na szczęście wszystko poszło gładko. Kiedy zaparkowałem, właściciel przywitał mnie z uśmiechem i od razu zaproponował piwo na ochłodę. Cóż, jak mógłbym odmówić takiemu miłemu gestowi? Dubrownik okazał się naprawdę interesującym i pięknym miastem – idealnym miejscem na mój ostatni przystanek w Chorwacji, zanim wyruszyłem dalej, w stronę Czarnogóry.