Nadszedł wreszcie dzień mojej podróży. Gdy wybiła godzina końca pracy, zamknąłem laptopa z pewnym poczuciem satysfakcji i zacząłem finalne przygotowania. Spakowałem ostatnie rzeczy, ubrałem motocyklowe ciuchy i zniosłem kufry do garażu. Po krótkiej walce z ich montażem, wbiłem cel w nawigację. Byłem gotowy do startu. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pierwsze kilometry szybko wyprowadziły mnie z tego przekonania. Już przy ruszaniu poczułem, że coś jest nie tak – motocykl wydawał się niestabilny, a ciężar bagażu wyraźnie dawał się we znaki. Wszyscy w internecie piszą, żeby na motocykl zawsze pakować mniej, ale jakoś magicznie kończy się na tym, że bierzemy wszystko, co wydaje się „absolutnie niezbędne”. Próbowałem na szybko przemyśleć, czy mógłbym jednak wyrzucić część rzeczy, ale jednak mój umysł podpowiadał mi, że wszystko będzie przydatne. Dlatego też po chwili namysłu stwierdziłem, że najwyżej wrócę następnego dnia, jeśli bagaż okaże się przeszkodą nie do przejścia.
Ruszyłem ponownie i tym razem problemy zaczęły się jeszcze przed wyjazdem z miasta. Wrocław, jak to Wrocław, już o 15:00 zmienia się w betonowy labirynt pełen korków. Przyciężki motocykl z kuframi skutecznie zniechęcił mnie do przeciskania się między samochodami, a kierowcy, jak na złość, robili wszystko, żeby zostawić jak najmniej miejsca na manewry. Do tego wyjazd przez Jagodno – miejską dżunglę z fatalnym układem komunikacyjnym – był niczym najgorszy poziom w grze o miejskim przetrwaniu. Każdy, kto musiał tamtędy przejeżdżać wie, że w tej chwili nie żartuję. Jechałem powoli, gotując się w promieniach popołudniowego słońca, aż w końcu wyjechałem z tego przeklętego miasta na bardziej otwartą drogę.
Na szczęście dalsza część trasy była znacznie przyjemniejsza. Droga do Ołomuńca miała swoje chwile – kilka robót drogowych i mniejszych korków, ale przeważały spokojne, dobrze utrzymane szosy. Dzięki temu mogłem oswoić się z jazdą pod większym obciążeniem i przemyśleć plan działania. Uznałem, że gdy dotrę do hostelu, przejrzę jeszcze raz cały bagaż – może jednak znajdę coś, co można zostawić, albo lepiej rozłożę ciężar. Myśl ta nieco mnie uspokoiła.
Przejeżdżając przez granicę polsko-czeską, poczułem znajome ukłucie radości. Zawsze, gdy opuszczam kraj, czuję, że naprawdę zaczynam swoją przygodę. Tym razem było to jeszcze bardziej wyjątkowe – na granicę dojechałem na swoim motocyklu, realizując jedno ze swoich marzeń. Po drugiej stronie zaczęły się jednak wyzwania: ciasne zakręty i liczne nawroty skutecznie testowały moje umiejętności, czy może ich brak, zwłaszcza z kuframi. Widoki po drodze były tego warte – malownicze wioski, łagodnie pofałdowane pola i lasy mijane w rytmie silnika, tworzyły idealne tło dla początku mojej motocyklowej przygody.
Gdy w końcu zobaczyłem znak „Olomouc”, poczułem ulgę i satysfakcję, że wreszcie dotarłem do pierwszego celu. Kilkanaście minut później parkowałem przed hostelem. Byłem zmęczony, ale szczęśliwy, że dotarłem, a także niezadowolony ze swojej jazdy. Z bagażem muszę coś zrobić, zakręty były dalekie od ideału, a tempo… no cóż, powiedzmy, że lokalni kierowcy mogli mieć kilka uwag. Ale przetrwałem pierwszy dzień. Prysznic, kolacja i szybkie zwiedzanie czekały na mnie tego wieczoru, a następnego dnia – droga do Wiednia. Moja przygoda dopiero się zaczynała.