Czas najwyższy przenieść się do Valparaíso – już tylko kilka dni dzieli mnie od odebrania Biedronki. Po raz kolejny odwiedzam dworzec autobusowy i żegnam La Serenę. Spędziłem tu miło czas, ale pora ruszyć dalej. Podróż przebiegała w dużej mierze tą samą trasą, którą przyjechałem, więc wykorzystałem ten czas na krótką drzemkę – zmęczenie dawało się we znaki. Bez żadnych opóźnień dotarłem w końcu do niesławnego miasta.
Pierwsze wrażenie? Niestety, zaczynam wierzyć znajomym. Wszystkie budynki są pokryte malowidłami lub różnego rodzaju tagami. Fasady są brudne i zaniedbane, a cała okolica sprawia raczej odstraszające wrażenie. Muszę przyznać, że poczułem się nieswojo – po raz pierwszy od początku tej podróży miałem wrażenie, że nie znajduję się w bezpiecznym miejscu. Wyruszyłem główną ulicą i od razu rzucił mi się w oczy wzgórzysty charakter miasta. Valparaíso zdecydowanie nie jest miejscem dla osób o słabej kondycji czy tych, którzy mają trudności z poruszaniem się. Na szczęście w niektórych punktach można skorzystać z kolejek, które ułatwiają wjazd na wzgórza lub zjazd w dół.
Po odłożeniu bagażu skierowałem się w stronę Muzeum Marynarki Wojennej i Morskiej. Droga, jak można się było spodziewać, nie nastrajała zbyt pozytywnie. Cokolwiek można powiedzieć o tym mieście, na pewno nie to, że sprawia wrażenie bezpiecznego. Jak bardzo jest tu rzeczywiście niebezpiecznie, trudno ocenić, ale ostrożność z pewnością nie zaszkodzi. Samo muzeum mieści się w budynku Akademii Marynarki Wojennej, oferując wiele interesujących eksponatów. Muszę przyznać, że wystawa była całkiem ciekawa i przypadła mi do gustu.
Następnie postanowiłem pospacerować po mieście. Pomimo swojego zaniedbania, Valparaíso ma sporo do zaoferowania – piękne widoki na port i stare, pełne charakteru budynki. Niestety, podczas wędrówki trafiłem na nieprzyjemną scenę. Zobaczyłem biegnącego mężczyznę, który głośno krzyczał: „¡Ladrón, ladrón!”. Jak się okazało, ktoś wyrwał mu telefon z ręki i uciekł. Ta sytuacja momentalnie przypomniała mi o wszystkich ostrzeżeniach, by unikać korzystania z telefonu w miejscach publicznych i zawsze mieć oczy dookoła głowy.
Kolejnym punktem mojej wizyty było Muzeum Historii Naturalnej, które jest dostępne dla wszystkich za darmo. Można tam poznać lokalną faunę, obejrzeć modele zwierząt, a także ich szkielety i kości. Moim zdaniem warto poświęcić chwilę na zwiedzenie tego miejsca, zwłaszcza że nie obciąża to budżetu.
Następnego dnia czekał mnie odbiór motocykla. Na miejscu spotkania poznałem innych uczestników, którzy przybyli z tym samym zamiarem. Wszyscy razem udaliśmy się samochodami poza miasto, gdzie w dużej, niemal pustej hali czekały na nas nasze maszyny – już rozpakowane i gotowe do przygotowania do drogi. Trzeba było podłączyć akumulatory, zamontować szyby (jeśli ktoś je zdejmował), przypiąć torby i zająć się kilkoma drobiazgami. W tym czasie pracownik firmy zajął się formalnościami. Liczyłem na to, że dwie godziny wystarczą, by wszystko załatwić i wrócić, ale cóż… jestem naiwny i zdecydowanie zbyt optymistycznie oceniłem moc biurokracji.
Po ponad trzech godzinach mogliśmy wreszcie wyjechać z hali, uzbrojeni w dodatkowe dokumenty. Jeden z nich potwierdzał, że nasz motocykl legalnie przebywa w Chile i musi zostać zwrócony na granicy przy wyjeździe. Drugi był potrzebny jedynie po to, by… wyjechać z tej lokacji. Tak, zgadza się – dostaliśmy papier, który dosłownie dwie minuty później trzeba było oddać przy wyjeździe. Przerost biurokracji czasem przekracza moje zdolności pojmowania.
Kiedy w końcu ruszyliśmy, wszyscy skierowali się najpierw na pobliską stację benzynową. Nic dziwnego – w bakach niemal nie było paliwa, co jest standardową procedurą na czas transportu statkiem. Z rozmów z innymi motocyklistami dowiedziałem się, że poza jedną osobą wszyscy planują rozpocząć podróż od południa. To dobry pomysł – lato i ciepła pogoda sprzyjają eksploracji tych regionów, a północ może jeszcze poczekać.
Po powrocie do mieszkania musiałem jeszcze przygotować motocykl do drogi. Zamontowałem GPS oraz rozszerzenie stopki, które dotarły już po wysyłce motocykla, więc nie miałem okazji zrobić tego wcześniej. Wszystko gotowe – można ruszać w trasę!