Ameryka Południowa Chile

Pierwszy deszcz w Chile

Po pełnym przygód pobycie w Pucón nadszedł czas, aby ruszyć dalej. Kolejnym moim celem była Valdivia. Miasto, którego tereny miały być bardzo ładne, a samo miasto jest też nazywane piwnym centrum Chile ze względu na znajdujące się tam browary. Warto więc samemu się przekonać na ile to jest prawda i czy tamtejsze piwo jest rzeczywiście takie dobre. Ogólnie już się przekonałem, że mają tutaj dobre trunki.

Jazda tego dnia odbywała się w deszczu, a zarazem był to mój pierwszy deszczowy dzień w Ameryce Południowej. Ranek był straszny, ale w momencie, gdy już ruszałem, było całkiem znośnie. Miałem już przygotowaną trasę troszkę bocznymi drogami, trochę głównymi, aby nie było nudno. Pożegnałem Pucón i wyjechałem na drogę wśród drzew, jednocześnie mówiąc sobie, że jak pogoda się pogorszy, to ruszę normalną drogą, bez żadnych urozmaiceń.

W pewnym momencie nawet przestało padać i się ucieszyłem. Niestety powiedziałem to na głos, zupełnie jakbym wyzwał niebiosa na pojedynek i zostałem ukarany kolejną falą deszczu. Na szczęście niezbyt mocnego. Wjechał na szutrowe drogi i podziwiałem okolice, a raczej mógłbym to robić, gdyby nie wszędobylska mgła, która wszystko utrudniała, ale mimo wszystko i tak było fajnie, trzeba  było tylko uważać na dziury w drogach.

Odkryłem również, że moja kamera 360 niezbyt dobrze sobie radzi w warunkach nieidealnego oświetlenia i musiałem dosyć mocno pokombinować, aby obraz był widoczny, inaczej był cały ciemny. Niestety, obraz przez to utracił trochę na jakości, albo odbyło się to przez krople deszczu zbierające się na kamerze. 

W każdym razie droga nie była jakoś wymagająca, trzeba było tylko uważać na pojazdy nadjeżdżające z naprzeciwka, a o dziwo, na tych drogach ruch był dosyć spory. Jechałem sobie tak przez lasy, przejeżdżając co jakiś czas drewniane mosty i wciąż znosiłem deszcz, aż nagle zobaczyłem, że jak włączam kamerę na kasku, to się nie włącza. A szkoda, bo były odcinki miejscami bardzo fajne i sądzę, że mimo mgły ładnie by wyglądały. Nie miałem pojęcia, co mogło się stać, bo bateria była w pełni naładowana przed wyjazdem. Wymieniłem na inną i na szczęście wszystko działało.

Ku mojemu zaskoczeniu nawet się przejaśniło i mogłem jechać w trochę lepszych warunkach. Koło drogi, którą przemierzałem, niekiedy znajdowały się pojedyncze domki, a przy nich psy, które wściekle mnie obszczekiwały, a nawet próbowały wskoczyć pod motocykl. Ja naprawdę ich nie rozumiem, czemu tak bardzo im na tym zależy, żebym się zatrzymał, albo je przejechał. Niemniej udało mi się żadnemu nie zrobić krzywdy. Droga również obfitowała w pastwiska z krówkami, a nawet napotkałem osoby jadące na koniach.

Mercado Municipal i czychające tam lwy morskie
Wylegują się w wielu miejscach

W pewnym momencie wyjechałem na asfalt i zacząłem się zastanawiać, jak długo będę po nim jechał, ale nim skończyłem o tym rozmyślać, to już się skończył. Kto i po co wpadł na pomysł zrobienia takiego krótkiego odcinka, pozostanie pewnie dla mnie tajemnicą na zawsze. Nie miało sensu o tym myśleć, gdyż po jakichś trzydziestu następnych minutach wjechałem znów na asfalt, ale ten miał mnie prowadzić do miasteczka, przez które przejechałem na spokojnie i kontynuowałem jazdę polną drogą.

Niestety w pewnym momencie okazało się, że droga, którą chciałem jechać, była zamknięta, a to oznaczało, że muszę szukać alternatyw. Oczywiście kamerka znów odmówiła współpracy i nic z tego nie jest nagrane. Okazało się, że mam dwie opcje. Jedna kazała mi się wracać dosyć spory kawałek i wybrać ścieżkę gdzieś indziej, ale nie miałem też pewności, że się nie okaże, że aktualne roboty, które tutaj blokowały drogę, nie ciągną się aż tam. Druga, bezpieczniejsza opcja zakładała, że pojadę autostradą i tak też uczyniłem. Nie ma sensu się tu rozpisywać, droga jak droga, za wiele ciekawych rzeczy nie było.

Torreón del Barro
Choinka na święta też była

Udało mi się dojechać do miejsca zakwaterowania, przywitać, rozpakować i wziąć prysznic, a następnie udać się na małe zwiedzanie miasta, jak również zaplanowanie zwiedzania na następne dni. Moim pierwszym planem było udać się do Castillo de Niebla, czyli dawnej hiszpańskiej fortecy, której pozostałości można zwiedzać. Nie ma tam zbyt dużo do roboty, można podziwiać stare armaty, latarnię morską, przebranych ludzi, którzy opowiadają o tym miejscu, a także relaksującą się lamę.

Innego dnia postanowiłem udać się na wycieczkę łódką do Punucapa, wioska z czasów przedhiszpańskich, która teraz zajmuje się ekoturystyką. Podczas wyprawy łódką można było podziwiać okoliczną faunę i florę, a także latające ptactwo. Sama wioska nie jest jakaś wyjątkowa, ale można tam wziąć udział w degustacji piwa, cydru czy lokalnych ciast. Na uwagę na pewno zasługuje stary kościółek, który bardzo ładnie się prezentuje.

Wylegująca się lama w Castillo de Niebla
Castillo de Niebla

Oczywiście nie są to wszystkie rzeczy, które zobaczyłe, czy odwiedziłem, ale raczej dwie takie najważniejsze rzeczy. Koniec końców moja ocena Valdivii nie jest jakaś wysoka, miast jest w porządku, na lokalnym targowisku można podziwiać lwy morskie czające się na jakieś odpadki ryb, które tam rzucają podczas filetowania, zakosztować dobrego piwa, zjeść trochę lokalnej kuchni i owoców morza, czy bardzo świeżych ryb. Ale jednak moim zdaniem to miejsce w żaden sposób nie jest wyjątkowe i na dobrą sprawę, opuszczenie jego podczas zwiedzania nie wydaje się złym pomysłem. Sądzę, że Chile ma znacznie więcej do zaoferowania niż to, co tutaj zobaczyłem.

Kościół w Punucapa
okręt podwodny, na którym wylegują się lwy morskie (od drugiej stony)