Ameryka Południowa Chile

Pucón: wulkan i wodospady

Pucon jest to niewielkie i naprawdę niesamowite miasteczko, nad którym wznosi się wulkan Villarica. Ostatnią erupcję miał całkiem niedawno, bo w marcu 2015 roku. Przez ostatnie lata nie można było na niego wchodzić, bo wciąż jest aktywny, czasem pluł niewielką ilością lawy, a czasem tylko wypuszczał trochę popiołu. Na szczęście w momencie, gdy przyjechałem do tego miejsca, to od miesiąca można było już wchodzić na szczyt, albo i niekoniecznie, bo obiecać mogą tylko zaprowadzenie jak najwyżej, zależnie od warunków pogodowych. Gdyby ktoś chciał wejść na szczyt samemu, to muszę zmartwić, bo nie ma takiej opcji. Ze względu na ofiary śmiertelne, których na szczęście wiele nie było, zdecydowano, że można wchodzić tylko z przewodnikiem.

Wznoszący się na ponad 2800 metrów n. p. m. wulkan wygląda obłędnie, zwłaszcza ze swoją śnieżną czapą. Aby na niego wejść, trzeba było wcześnie wstać. Po tym jak zostałem odebrany z hotelu do biura, dostawaliśmy zestaw podróżniczy składający się z dobrych butów, plecaka, kasku, kijków, maski przeciwpyłowej, w razie gdyby unosił się popiół, raków i sprzętu do zjazdu, ale o tym we właściwym momencie. Gotowi wyruszyliśmy w drogę, wpierw samochodem do parku narodowego, gdzie musiała zostać uiszczona opłata za wejście, a następnie do wyciągu. Tam dostaliśmy możliwość wyboru, albo idziemy 1,5 – 2 godziny w jedną stronę więcej, albo płacimy dodatkowo i jedziemy wyciągiem. Z racji, że i tak mieliśmy mieć długi dzień, to darowaliśmy sobie te 3-4 godziny dodatkowego marszu.

Tak więc zaczęła się nasza podróż w górę. Najpierw pierwszy wyciąg, następnie zmiana na następny. Po drodze można było doceniać piękno okolicznej natury i spojrzeć na dzisiejszego przeciwnika. Widziałem również, że w budowie jest kolejny wyciąg, który ma zabrać ludzi jeszcze wyżej. W każdym razie zebraliśmy się i przygotowaliśmy do drogi. Należało użyć trochę kremu przeciwsłonecznego, założyć okulary przeciwsłoneczne, kask i można było ruszać w drogę.

Sunęliśmy trasą za przewodnikiem, szło się nawet dobrze i spokojnie, a po drodze minęliśmy inne grupki ludzi, którzy z tym samym celem zmierzali w górę. W pewnym momencie nasi przewodnicy postanowili urozmaicić naszą trasę i zamiast maszerować po śniegu, zaczęliśmy iść po kamieniach i głazach. Była to mniej bezpieczna forma wchodzenia, bo miejscami było również ślisko, należało się podpierać rękami i ogólnie uważać. Potem nam powiedzeli, że jesteśmy pierwszą grupą, na której testują tę nową trasę. Muszę stwierdzić, że podobało mi się to, chociażby ze względu, że przerwało na jakiś czas monotonię, która nas za niedługo czekała.

Zrobiliśmy sobie przerwę na zjedzenie czegoś, napicie się i lekkie podładowanie energii, a następnie ruszyliśmy dalej w trasę. Teraz jednak czekał nas już tylko monotonny marsz w górę. Powoli szliśmy ukosem w górę, co jakiś czas zmieniając kierunek. Do tego dochodził dosyć zimny i silny wiatr. Była to niesamowicie długa i nudna wspinaczka na tym odcinku. Zrobiliśmy sobie w odpowiednim momencie przystanek i na ten czas nawet wiatr trochę się uspokoił. Założyliśmy kurtki, rękawiczki, które też były w zestawie i ruszyliśmy w dalszą drogę. 

Kilka godzin wspinaczki po śniegu w końcu się opłaciło, byliśmy na szczycie. Pogoda, oprócz tego, że wietrzna, była bardzo dobra, więc nic nie przeszkodziło, abyśmy weszli na samą górę, popiół, ani żaden pył także się nie wznosił z wulkanu. Można było spojrzeć do środka, ale ku mojemu niezadowoleniu, było tylko troszkę dymu. Nie wiem czemu, ale liczyłem na coś więcej. Lawy się nie spodziewałem, ale skoro jest aktywny, to czy nie powinno być czegoś…więcej? Ale jak zwykle tylko marudzę, a tu trzeba spojrzeć na te wszystkie piękne widoki. Naprawdę super to wszystko wygląda i naprawdę żałuję, że kamery i aparaty nigdy nie oddadzą tego widoku. Poklepaliśmy się po plecach, powiedzieliśmy sobie: “dobra robota”, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia, no to czas najwyższy na zejście.

Krater wulkanu
Ofiarowuję wulkanowi, te oto dwa nagie miecze

Najpierw powoli schodziliśmy, mijając się z grupkami wchodzącymi na górę. Mimo że byłem dosyć ostrożny, to i tak nie udało mi się uniknąć lekkiego poślizgu i upadkiem na tyłek, ale utraciłem tylko odrobinę godności. Gdy znaleźliśmy się na w miarę płaskim miejscu, zaczęły się przygotowania do zjazdu w dół. Tak, zgadza się, nie ma sensu schodzić i się męczyć, skoro można zjechać na tyłku. Musieliśmy założyć specjalne spodnie, “pieluchę”, czyli dodatkowy materiał na tyłek, dodatkowe grube rękawice oraz przytwierdzić plastik do zjazdu, jabłuszko, poddupnik, czy jak to ludzie lubią nazywać. Do tego jeszcze wzięliśmy czekany w ręce.

Otóż sprawa wyglądała prosto. Wpierw zjeżdża jeden przewodnik, a następnie my za nim w odpowiednich odstępach. Do regulacji prędkości, mieliśmy właśnie czekan. Na początku nie byłem zbytnio do tego przekonany, ale już podczas pierwszego, krótkiego zjazdu bardzo mi się to spodobało. Następne zjazdy były już dłuższe, i było to naprawdę niesamowite doświadczenie. Szybki zjazd był na tyle fajny, że nawet nie chciałem używać czekanu, aby zwolnić, co w pewnym momencie przypłaciłem wylotem z toru, którym się ślizgaliśmy. Miejscami były problemy, bo tor nas spowalniał i nie dało się szybko zjechać. Bardzo fajne doświadczenie.

No, ale wszystko musi się kończyć, zjazdy także. Na dole zdjęliśmy nasze dodatkowe ciuchy i ruszyliśmy ostatni odcinek na własnych nogach. Gdy zjeżdżaliśmy wyciągiem, doceniłem nasz wybór, aby z niego skorzystać. Dodatkowe godziny drogi nikomu by się nie przysłużyły, a i tak byliśmy wszyscy zmęczeni. Powrót do samochodu,  a następnie do biura odbył się w spokoju i ciszy zmęczonych ludzi. Na miejscu czekały na nas ciastka, piwo, soki i woda. Mogliśmy skorzystać z poczęstunku i przy okazji założyć własne buty i oddać sprzęt.

Po tym doświadczeniu byłem już bardzo zmęczony, ale trzeba było jeszcze coś zjeść i zdecydowanie wziąć prysznic. Byłem bardzo zadowolony z tego dnia, nawet mimo małego rozczarowania samą aktywnością wulkanu. Teraz czas był na skorzystanie z następnych atrakcji. Jednym z nich był rafting, ale nie ma o tym, co za dużo pisać. Wygląda to raczej standardowo, dostaje się kombinezon, idzie z wielkim pontonem, macha czasem wiosłem i to wszystko. Jedyna różnica, to widoki, a te w Pucon są naprawdę imponujące. 

Czas wybrać się na małe zwiedzanie wodospadów. Wokół Pucon jest ich dosyć sporo, dlatego wybrałem się zobaczyć tylko te, które są najbardziej reprezentatywne, gdyż inaczej czasu na nic by mi nie starczyło na nic innego. Wpierw zdecydowałem się odwiedzić Cascada el claro. Droga z miasta wiodła asfaltem, ale następnie musiałem jechać szutrową, a następnie leśną, ale szeroką i wyrobioną drogą. Trasa była dosyć przyjemna i niezbyt trudna, a w nagrodę mogłem zapłacić 3000 pesos (czyli jakieś 12 zł) za możliwość obejrzenia wodospadu. W międzyczasie spotkałem jednego indonezyjczyka, który najwyraźniej zrobił ze mną wywiad, który nagrał.

Po obejrzeniu i zrobieniu obowiązkowych zdjęć wróciłem do swojego motocykla i ruszyłem w drogę powrotną do asfaltu, żeby dostać się do następnych wodospadów. Po chwili znów byłem na szutrze i brnąłem szeroką i długą drogą. Tym razem moimi ofiarami miały być Salto El Leon i Salto La China, które znajdują się dosyć blisko siebie. Jeżeli chodzi o ten pierwszy, to naprawdę fajny. Ten drugi z kolei bardziej przypominał mi pierwszy, ale i tak był fajny. Oczywiście za możliwość ich oglądania musiałem znów zapłacić. W tym kraju nie ma nic za darmo.

Cascada el Claro
Salto El Leon

Właścicielka mojego hotelu doradziła mi, że skoro mam swój własny pojazd, to zdecydowanie powinienem udać się i zobaczyć Lagos Andinos. Jest to kilka jezior w pobliżu z granicą z Argentyną, przy których można przejść się szlakiem i podziwiać ich piękno. Ze względu na moją wcześniejszą podróż do wodospadów i fakt, że te jeziora są dosyć daleko od Pucon, postanowiłem jednak nie spędzać za dużo czasu wokół nich i nie odwiedziłem wszystkich zakątków.

Po tych wspaniałych widokach nie pozostało mi nic innego, jak tylko wrócić do hotelu. Tym razem postanowiłem wybrać normalną trasę asfaltową, bez żadnych udziwnień, jak to zrobiłem w tym kierunku. Dojechałem do Pucon z pozytywnym nastawieniem, w końcu ten dzień znów należał do udanych. Teraz tylko mały odpoczynek, a następnego dnia znów wyruszam w trasę do następnego celu.

Salto la China
Lagos Andinos