Moi chilijscy znajomi ostrzegali mnie, żebym nie spędzał zbyt dużo czasu w Santiago – według nich to miasto jest nudne, brzydkie i niewarte większej uwagi. Mimo ich rad postanowiłem przekonać się o tym na własnej skórze. Santiago de Chile jest moim pierwszym przystankiem w Ameryce Południowej, a po długiej podróży potrzebuję odpoczynku, do tego muszę połączyć pracę zdalną z eksploracją. Zatem tydzień wydawał się rozsądnym kompromisem.
Pierwsze wrażenie, jeszcze z autobusu, było całkiem obiecujące. Jednak szybko rzeczywistość zdominowała początkowy entuzjazm – wystarczyło zejść z głównej ulicy, by odkryć zaniedbane elewacje bloków, wszechobecne kraty w oknach, część sklepów obsługujące klientów jedynie przez kraty w drzwiach i znaczną ilość śmieci. Może nie aż tyle co w Palermo, ale wciąż sporo. Widok ten sugerował, że wysoki poziom przestępczości to codzienność, skoro mieszkańcy muszą się tak chronić.
Wyjście do sklepu okazało się zaskoczeniem – spodziewałem się, że ceny będą niższe niż w Polsce. Tymczasem większość produktów kosztowała podobnie, a niektóre nawet więcej. Przy minimalnej płacy wynoszącej około 1890 zł i średniej około 7600 zł (po przeliczeniu na złotówki), trudno było oprzeć się refleksji nad lokalną ekonomią, aczkolwiek widzę, że różne serwisy podają różne dane i trudno jest ustalić, co jest prawdziwe. Wiadomo zresztą, jak to jest z takimi danymi. Ale nie o analizę gospodarczą tu chodzi – wróćmy do stolicy Chile.
Zwiedzanie miasta zacząłem od wzgórza Cerro San Cristóbal, które wznosi się około 300 metrów ponad miastem. Na jego szczycie mieści się katolickie sanktuarium z 22-metrowym posągiem Maryi, amfiteatrem i kaplicą. Ze wzgórza rozpościera się przyjemny widok na Santiago, a po drodze można przyjrzeć się lokalnej florze i faunie. Dla tych, którzy nie przepadają za wspinaczką, dostępna jest kolejka linowa. Ja jednak zawsze wybieram własne nogi, zarówno w miastach, jak i na szlakach. W pobliżu wzgórza znajduje się także La Chascona – jedna z rezydencji Pablo Nerudy, poety i polityka, bardzo ważnej osoby w historii Chile
Po drodze mogłem podziwiać murale, które zdobiąbardzo dużą liczbę budynków. To dość uniwersalny sposób na oswajanie miejskiej brzydoty – wydaje się, że działa podobnie na różnych kontynentach. Trasa wiodła także przez lokalne targi pełne owoców, warzyw i niezliczonych drobiazgów. Nie brakowało też małych knajpek, w których można było przekąsić jakiś posiłek. Niestety, okolica była daleka od idealnej – wszędzie walały się śmieci, a gdzieniegdzie gnijące resztki produktów psuły wrażenie. Zdecydowanie nikt tu się nie przejmuje takimi rzeczami.
Wieczorem postanowiłem odpocząć i spotkać się z innymi podróżnikami oraz miejscowymi. Wybraliśmy turystyczne miejsce, by spróbować lokalnych piw. Muszę przyznać, że chilijskie napitki pozytywnie mnie zaskoczyły – piwa okazały się naprawdę dobre. Jednak prawdziwym odkryciem było pisco sour. Pisco, jest to napój alkoholowy robiony ze sfermentowanych i poddanych destylacji winogron. Bardzo smaczne i polecam spróbować każdemu, kto zawita w te strony.
Po raz pierwszy w życiu musiałem porozumiewać się po hiszpańsku. Chociaż trochę znam ten język, wcześniej nie miałem okazji używać go w praktyce. Okazało się jednak, że zrozumienie Chilijczyków jest znacznie trudniejsze niż np. Hiszpanów. Dowiedziałem się, że mieszkańcy Chile mówią wyjątkowo szybko i mają swój własny, specyficzny słownik, pełen słów, których nie używa się nigdzie indziej. W jednym z lokali natknąłem się na osobę przemawiającą przez mikrofon – moja znajoma z Kolumbii wyjaśniła, że nawet ona ma problem ze zrozumieniem, bo to nie hiszpański, tylko „chilijski”.
Następnego dnia umówiłem się z nowo poznaną osobą na wspólne zwiedzanie jednego z najważniejszych muzeów w Santiago. Muzeum Pamięci i Praw Człowieka przybliża trudny okres dyktatury Augusto Pinocheta. Spacerując po ekspozycji, można poznać historie wielu osób, które padły ofiarą tego reżimu. Dla osób nieznających hiszpańskiego dostępne są audioprzewodniki w języku angielskim za symboliczną opłatą, a samo muzeum można zwiedzać za darmo. Gorąco polecam wizytę – to miejsce, które pozwala spojrzeć na dyktaturę z perspektywy tych, którzy najbardziej na niej ucierpieli.
Kolejnym krokiem w odkrywaniu Santiago było poszukiwanie bardziej reprezentatywnych miejsc. Pałac prezydencki, znany jako La Moneda (nazwa pochodzi od mennicy, która kiedyś tam działała), ukazuje bardziej elegancką stronę miasta. Okolica wokół pałacu również wydaje się lepiej utrzymana. Po drodze miałem okazję zobaczyć kilka ciekawych kościołów oraz kilka bardziej estetycznych ulic. Z każdym krokiem utwierdzałem się w przekonaniu, że Santiago ma potencjał – gdyby tylko ktoś bardziej o nie zadbał, mogłoby wyglądać znacznie lepiej.
W kolejnych dniach zdecydowałem się eksplorować inne dzielnice miasta. Trafiłem do Barrio Italia, której nazwa pochodzi od włoskich imigrantów, którzy kiedyś osiedlili się w tej okolicy. Z kolei Lastarria, kolejna ciekawa dzielnica, przyciąga tłumy turystów i wyraźnie aspiruje do miana hipsterskiego centrum miasta. W samym centrum, przy głównym placu – Plaza de Armas – można znaleźć imponującą Katedrę w Santiago. Jej majestatyczna architektura naprawdę robi wrażenie i stanowi jeden z najważniejszych punktów miasta.
Innego dnia postanowiłem odwiedzić wzgórze Santa Lucía, które znajduje się w centrum miasta. Chociaż jego wysokość to 629 metrów n.p.m., w rzeczywistości wyrasta jedynie na około 69 metrów ponad okolicę. Początkowo wzgórze służyło misjonarzom jako miejsce modlitwy, później zostało przekształcone w fortyfikację obronną. Obecnie pełni funkcję parku z fontannami, dodając odrobinę uroku tej części miasta.
Kolejnym punktem na mojej trasie było Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej, gdzie można zgłębić historię sztuki i kultury z czasów sprzed kolonizacji. Eksponaty pokazują, jak różnorodna i bogata była przeszłość tych terenów – zarówno Chile, jak i całej Ameryki Południowej. Na koniec odwiedziłem cmentarz, który uznawany jest za jeden z najważniejszych w Chile. Pochowano tu wiele wybitnych postaci, a liczne grobowce wyróżniają się różnorodnymi stylami architektonicznymi, co czyni to miejsce nie tylko historycznym, ale i niezwykle interesującym wizualnie.
Zanim przejdę do podsumowania, chciałbym wspomnieć o chilijskiej kuchni. Niestety nie mogę zaliczyć jej do moich ulubionych. Większość lokalnych dań to kanapki z mięsem lub smażony kurczak, podawane z ryżem, który często jest źle ugotowany, albo frytkami, którym brakuje chrupkości, pewnie smażone tylko raz i za krótko. Empanady, zarówno pieczone, jak i smażone, również mnie nie zachwyciły. Spróbowałem też tradycyjnego pastel de choclo – zapiekanki z kukurydzą – ale muszę przyznać, że moja własna wersja, którą kiedyś przygotowałem w domu, smakowała mi bardziej niż te podawane w Chile.
Podsumowując: Santiago de Chile nie jest wcale tak brzydkie, jak niektórzy twierdzą. Wymaga jednak inwestycji w renowację budynków, by odzyskało swój blask. Nie wydaje się też aż tak niebezpieczne, choć oczywiście należy zachować ostrożność i zdrowy rozsądek, przemieszczając się po mieście. Największym minusem dla mnie jest lokalna kuchnia, ale na szczęście można to obejść, odwiedzając restauracje z kuchnią peruwiańską. Na plus zdecydowanie zasługują tutejsze alkohole. Ogólnie uważam, że początek mojej podróży był całkiem udany i czuję, że ta wyprawa zapowiada się naprawdę dobrze.